Wspomnienia siostry Władysławy

 

Nasze milusińskie ze szkolnego podwórka

Któregoś niedzielnego popołudnia siedziałam sobie spokojnie na ławce otoczona gromadką dzieciaków i razem podziwialiśmy występy młodych artystów z naszej szkoły. W czasie przerwy dzieciom nie zamykały się buzie, aby „obmówić” każdy występ.  

Jedna dziewczynka z sąsiedniej szkoły była bardziej zainteresowana moją osobą jako siostry zakonnej niż występem. Widziałam kątem oka jak mi się przygląda od stóp do głowy. Patrzyła na mój zakonny krzyż i obrączkę. Czułam, że chce o coś zapytać więc ośmieliłam ją uśmiechem. Zaczęła opowiadać o sobie, o swojej mamie, o tacie, który odszedł, o drugim, który zamieszkał z nimi, o małej siostrze, która się niedawno urodziła, o innej, która gdzieś tam mieszka z pierwszym tatą, etc. Słuchałam uważnie, chociaż przy końcu i tak pogubiłam wątek w tej rodzinnej zawiłości.

A potem mnie zapytała : «A ty ile  masz dzieci?» Sądziłam, że chodzi jej o te z obecnej szkoły, w której pracuję, wiec odpowiedziałam z dumą, że 800. I w tym momencie myślałam, że jej oczy wyjdą z orbit. Z tymi szerokimi oczami, otwartą buzią, z ogromnym zdziwieniem zdołała wyszeptać : „I to wszystko zmieściło się w twoim brzuchu?”

I w tym momencie to ja zrobiłam wielkie oczy! Patrzyłyśmy na siebie wzajemnie: ona mała ze swoim zdziwieniem, ja duża z narastającym rozbawieniem, bo takiej reakcji nie oczekiwałam. Zaczęłam jej tłumaczyć, że ja jako siostra zakonna nie mam własnych dzieci, ale ci wszyscy uczniowie w szkole to moje dzieci. Pomyślała chwilę i odrzekła z przekonaniem: „No tak, to prawda, to twoje dzieci, bo ty z nimi tu jesteś”. I dodała: „Chciałabym się tu uczyć.” 

Cóż, w sercu już ją przyjęłam do naszej szkoły… Uśmiechnęła się do mnie wdzięcznie i pozostała ze mną do końca spektaklu. Panie dziękuję ci za te wszystkie dzieci, które mi dałeś…

Na Madagaskarze, białego, obcokrajowca określa  się mianem «vazaha» (czytaj: waza). Jest to bardzo popularne na całej wyspie i niejeden turysta był zaskoczony i niekiedy poirytowany, kiedy duzi  i mali krzyczeli za nim «vazaha»  -  «biały».

Kiedy zaczęłam moją pracę w szkole, dzieci mówiły do mnie «masera vazaha» czyli „siostra obcokrajowiec, biała”. Na pierwszym spotkaniu z rodzicami postanowiłam dotknąć tego tematu. Mówię im, że tak jak każdy z nich, ja też mam swoje imię (tutaj nazywają mnie Slawa: po malgasku pisze się Soava) i bardzo proszę, aby nauczyli swoje dzieci zwracać się do mnie po imieniu.

Lekcja została wysłuchana, wyuczona na pamięć i wprowadzona w życie. Mogłam powiedzieć, że rodzice zdali egzamin na 6!  Niektóre dzieci przy każdym powitaniu przypominały mi jakie mam imię! Małe przedszkolaki nie od zaraz zapamiętały jak mam na imię, ale wiedziały, że nie trzeba mówić « siostra vazaha ».

Mały 3-latek, Heritiana, chciał opowiedzieć mamie, że w przedszkolu dostał ode mnie ciastka. Tyle, że zapomniał jakie to miało być to moje imię! I mówi do mamy: «no wiesz, to od tej dużej siostry co ma białe nogi!» 

On też zdał egzamin!

Mały Koko, nasz przedszkolak, który mając 5 lat wygwizduje przepiękne melodie, jest ulubieńcem wszystkich. A jak potrafi szantażować!

Jednego razu pytam go co słychać (według stałego zwyczaju malgaskiego), a on na to: „jak mi dasz cukierka, to ci powiem”.

W jedną z niedziel poszedł z rodzicami do kościoła. Nagle zatrzymał się w drzwiach i powiedział, że dalej nie pójdzie, bo siostry Slawy (czyli mnie) tu nie ma. Rodzice mu tłumaczą, że ja będę się modlić w innym kościele. A Koko na to: „ale ja tego nie widzę!” 

„Nie trzeba ogni wielkich, które zapalą świat, wystarczy płomyk w jednych oczach i będzie warto żyć, i w ogień iść i trwać”.

Z pozdrowieniem od wszystkich naszych milusińskich.

                                                                                                                                                         S.Władyslawa Piróg fmm z Madagaskaru 

Ambohidratrimo, czerwiec 2013